Naczelny obiecał mi, że to już ostatni artykuł z tego cyklu. Ucieszył mnie tym wyjątkowo, szczerze mówiąc. Byłam już dość znudzona tą wojenną tematyką. Myślę też, że to nie jest najpopularniejszy temat na artykuł w dobie celebrytów i plastikowej kultury. Czy kogoś jeszcze interesuje, co wydarzyło się pól wieku temu? Co prawda wielu naszych czytelników to osoby dobrze po pięćdziesiątce, ale nie mam przekonania czy oni też chcą o tym czytać. Naczelny twierdzi, że chcą. Z tego to powodu miesiąc po miesiącu od dwóch lat podążałam śladem bitew, partyzanckich zgrupowań, ataków i historii stalagowych.

Tak, więc trzy tygodnie temu wyruszyłam na kolejne umówione spotkanie. Bez entuzjazmu. Celem mojej podroży tym razem miała być mała wieś na Podlasiu i emerytowany leśniczy – Julian Wdowiński. Podobno pamięta doskonale ostatnie starcia zgrupowania gen. Kleberga. Podróż z Warszawy mijała szybko i całkiem przyjemnie. Dwie godziny z przerwą na kawę wystarczyły, by z zakurzonego, hałaśliwego i dusznego miasta przenieść się w zupełnie inną rzeczywistość. Pełna lasów, piaszczystych pagórków, pól i wiodących nie wiadomo, dokąd dzikich ścieżek. Wydawało się, że czas zatrzymał się w tym miejscu lata temu i trwał zastygły w słońcu jak ważka w złotej bryłce bursztynu.

Leśniczy powitał mnie w bramie. Bez przesadnej wylewności, ale z łagodnym i życzliwym uśmiechem poprowadził przez ogród w stronę drewnianej werandy przed starym, zadbanym, świeżo, co pomalowanym domem. Miałam nieodpartą ochotę zatrzymać się nieco dłużej między ścieżkami, bo było się, czym pozachwycać. Ogród sprawiał wrażenie dzikiej, nieuporządkowanej przestrzeni. Naturalnej i malowniczej. Jednakże, kiedy przyjrzałeś mu się bliżej nie pozostawiało wątpliwości, że każdy kwiat, krzew czy głaz był na swoim miejscu i nic nie pozostawiono przypadkowi. Nie jestem specjalistką od ogrodów, ale w tym mogłabym spędzić dużo więcej czasu niż droga od bramy do domu. Niestety nie dano mi tej szansy i po kilkunastu minutach siedzieliśmy na werandzie z dzbankiem herbaty z suszonych malin.

– Cieszę się bardzo, że znalazł pan dla mnie czas. -zaczęłam standardowo.

– A cóż to za problem… W moim wieku mam go aż za wiele. Obowiązków prawie żadnych. Ot kurkom rano podsypać, psa nakarmić, koty wypuścić na polowanie. To tyle. Na grzybki pójdę jak czas dobry. W ogrodzie to tyle, co popielę trochę i owoców zbiorę. Wiek już nie na robotę, a i nie ma, dla kogo o to dbać. Szkoda, bo sporo dobra się marnuje. Widzi pani sam zostałem, a życie samemu to jest trochę jakby bez sensu. Cała rodzina w wojnie się gdzieś zapodziała. Moja żona… -staruszek zamknął na chwilę oczy mocno zaciskając powieki. Nie za bardzo wiedziałam czy ciągnąć temat czy rozpocząć moją rutynową wojenną odpytywankę. Leśniczy zdecydował za mnie.

– Ja już dużo pani przez telefon powiedziałem, ale coś tam jeszcze dopowiem.  Jak mówiłem wcześniej, ja wałczyłem w SGO Polesie, w 50-tym DP “Brzoza”. Jak wielu z nas i ja nie miałem wielkich nadziei, że możemy ocalić cokolwiek z tego, co zostało. Z jednej strony Niemcy z drugiej Rosjanie. Słuchy do nas doszły o tej defiladzie w Warszawie przed Hitlerem. Oni tam zwycięstwo świętowali a my wciąż tu walczyli. Niby nawet zmusiliśmy Niemców do odwrotu pod Gułowem, niby jeszcze biła się Podlaska BK gen. Skrzyńskiego, ale wszyscy wiedzieli, że nawet amunicja się prawie skończyła. Nie dziwota, że nasz gen. Kleberg, a dobry żołnierz był i dowódca, wydał rozkaz o kapitulacji. To 5-go chyba było. Mnie wzięli do niewoli następnego dnia. Broń złożyliśmy 6-go października w Czarnej i to tyle. Ja żadnym bohaterem nie byłem ani wielkich przygód we wojnę nie miałem. Ale swoją robotę żołnierską dobrze robiłem. Tyle, że teraz nie mam, o czym opowiadać… Wywieźli nas potem do stalagu do Austrii. Daleko, aż pod południową granicę. Uciekłem po jakimś roku, a jakże. Prawie na piechotę wróciłem do Polski. Ludzie pomagali, nawet Austriacy, ale to już inna historia. Może innym razem. -Znów przymknął oczy na chwilę jakby chciał dać opór powracającym wspomnieniom. -Zresztą cała ta wojna po tylu latach tak już nie boli. Gorsze było to, co potem. To, co zastałem po powrocie, a raczej, czego nie zastałem.

– Opowie mi pan o tym? O tym, co było po wojnie.

– Tu, miła pani, też nie ma za dużo do opowiadania. Takie zwykle, ludzkie sprawy. Żonę miałem przed wojną. Maria miała na imię. Ten ogród, co go pani widzi wokół domu to nie wyglądał tak smutno jak teraz.  Żona warzywa, owoce lubiła mieć własne, z ogródka. Za domem to taki wielki warzywnik kiedyś był a ona pieliła, siała, przycinała na okrągło. Takich pomidorów jak nasze to i ze święcą szukać. Ja to kwiaty bardziej lubiłem. A już najbardziej to irysy. Teraz już niewiele zostało, bo sił nie mam do pracy jak kiedyś, rozdałem ludziom. Ale przed wojną to ojciec i ja dorobiliśmy się ponad setkę odmian. To, pomyśli pani, nie tak dużo, ale to inne czasy były. Zwłaszcza jedna odmiana moja ulubiona była. Ojciec, jako, że też leśniczym był, często do dworu chodził w interesach. Nasz dziedzic też ogród lubił, a jak już się dowiedział o naszych irysach to i odwiedzać zaczął często. No i to on właśnie przywiózł mi ten mój ulubiony. Z podróży jakiejś do Francji czy gdzieś. Nie pamiętam już zupełnie i nazwa też mi uleciała. Ale jak wyglądał?… do dziś go mam przed oczyma. Ogromne kwiaty miał, ciemny fiolet, jasny różowy i żółtego trochę pośrodku. Wyjątkowy był. A dlaczego mowie pani o tym? Ano żeby pokazać jak mnie ta moja Maria kochała. Jak tylko na wojnę ruszyłem to zaraz, tak po jakimś tygodniu czy dwóch plotka po wsi poszła, że Ruskie idą. Prawda czy nie, to ja nie wiem, ale tak wszystkich ta wiadomość przestraszyła, że dużo ludzi ze wsi wtedy uciekło. Niemców tak się nie bali jak Ruskich. Maria sama była. Kto miałby ją obronić jakby, co. To spakowała, co najważniejsze, wiadomość u ludzi we wsi zostawiła, że do rodziny na Mazury ucieka i poszła. A wie pani, co w tych najważniejszych rzeczach było, co to ze sobą zabrała? Moj irys ulubiony, co mi go dziedzic przywiózł. Wzięła ze sobą żeby dla mnie ocalić, przechować, żebym miał jak się odnajdziemy. Wiem, bo ludzie ze wsi mi powiedzieli. Wszyscy ją tu lubili. Szukałem jej potem wszędzie. Jak wróciłem ze stalagu. W każdym miejscu, co mi do głowy przyszło. Przez Czerwony Krzyż, przez ludzi. Długo po wojnie jeszcze. Do tej rodziny na Mazurach to nigdy nie dotarła. Tak, przed wojną uciekała, a ode mnie uciekła. Oboje uciekli. Bo żona w siódmym miesiącu była. Ot i cała historia. Pani już jechać musi. Ciemno się niedługo zrobi, a ja już nic do powiedzenia nie mam. Nie oponowałam. Widać było jak wiele go to wspominanie kosztuje. Pożegnaliśmy się szybko. Chyba żadne z nas nie chciało przedłużać tych chwil przywracających trochę już przyschnięty ból.

Do Warszawy wróciłam następnego dnia. I ledwie zdołałam oddać artykuł, a już naczelny stanął w moich drzwiach ze słowami: “Tylko się nie wściekaj. Nie mam póki, co, nic na miejsce twoich wojennych opowieści, więc jeszcze jedna podroż, co? Marta, proszę. Ostatnia, obiecuje”. Zgodziłam się. Cóż, lepiej pisać cokolwiek niż nic. Zwłaszcza w tak dobrej gazecie jak moja.

I znów za kółkiem. Tym razem Węgorzewo. Jechałam prowadzona nadzieja, że to naprawdę ostatnia z moich wojennych historii. Jak zwykle nie planowałam niczego. Te spotkania za każdym razem miały własny, niepowtarzalny scenariusz. O tej porze roku, a było wczesne lato, Mazury zdawały się być najlepszym miejscem na taką wycieczkę. Bez pospiechu, więc mijałam rozległe wzgórza poprzetykane koralikami jeziorek, płachtami lasów, samotnymi domami z czerwonej cegły. Małe wioski zawieszone w czasie przypominały trochę ten niedawno oglądany podlaski pejzaż. Właśnie przejeżdżałam przez jedną z takich urokliwych, czyściutkich wsi, gdy mój wzrok padł na niewielki kościółek. Niby nic nadzwyczajnego, ale tak pięknie się wplatał w krajobraz między wsią a wzgórzami, że nie sposób było minąć go obojętnie. Wiem, że w okolicach Pisza takie obrazki można liczyć w tuzinach, ale ten był tak ujmujący, postanowiłam zatrzymać się na kilka chwil. Stanęłam przed bramą kościółka, do którego przyklejony był niewielki, cichy cmentarz. Z aparatem w rekach ruszyłam wąska dróżką okrążającą kościół i prowadzącą dalej między groby. Po kilku ujęciach już miałam wracać, kiedy moją uwagę przyciągnęło coś, co zamajaczyło między nagrobkami wyrazistym, wyróżniającym się kolorem. Zrobiłam kilka kroków w tym kierunku. Między starymi brzozami, miedzy poczerniałymi ze starości nagrobkami rosły irysy. Olbrzymie -ciemnofioletowe z bladoróżowymi górnymi płatkami i odrobiną żółtego pośrodku. Co to był za widok przepiękny. Takie bujne i pyszne jak tropikalne motyle. Znów zrobiłam kilka zdjęć i kiedy przy ostatnim skierowałam obiektyw na jeden z nagrobków nogi się pode mną ugięły. Na czarnej kamiennej płycie widniał lekko wyblakły napis:

MARIA WDOWINSKA

Zm. 25 listopada 1939 r.

To niemożliwe. -pomyślałam. Takie zbiegi okoliczności się nie zdarzają. Zaczęłam przywoływać w pamięci wszystko, co pan Julian opowiadał o żonie. Próbowałam w myślach odtworzyć drogę, jaką musiałaby przebyć uciekając z Podlasia, ale myśli chaotycznie rozbiegały się we wszystkich kierunkach.

– Ładny widok, prawda? –odwróciłam głowę na dźwięk tych słów dochodzący zza moich pleców. Obok stała elegancka starsza pani z włosami bielutkimi jak mleko. -Wszyscy podziwiają te kwiaty. A często, tak jak pani, zatrzymują się, aby im się lepiej przyjrzeć. Jak trawa przy plocie skoszona to z drogi je widać.

– Znała pani tę panią? -ruchem głowy wskazałam na grób pośrodku irysów.

– Znałam, ale krótko. Ona nie była stąd. Tak jakoś na samym początku wojny pojawiła się we wsi. Może miesiąc czy dwa tu pobyła zanim ją pochowaliśmy. Taka jedna rodzina spod lasu ją przygarnęła, bo wyglądała jak obraz nędzy i rozpaczy. Opowiadała o swoim domu, z którego musiała uciekać. O mężu w niewoli, o rodzinie gdzieś chyba w Bartoszycach. Szła do nich, ale przeliczyła się z siłami. Te irysy to ze sobą przyniosła. Mówiła, że to ulubione męża i przechowa jakoś dla niego. W doniczkę je wsadziła. Kiedy umarła w listopadzie tego samego roku to ta rodzina, co u niej mieszkała zasadziła tu te irysy jak tylko wiosna przyszła. I tak się rozrosły, ku pamięci i nie dają o niej zapomnieć. Widzi pani wojna minęła, ludzie minęli, pół wieku minęło, a one tu są. Wydawałoby się słabe roślinki, a wszystkich nas przeżyją, wszystko przetrzymają. -Westchnęła smutno i spojrzała w stronę bramy. – A pani to dziennikarka, pisarka? Pewno, skoro takie stare historie panią ciekawią. Ja już wracać muszę, ale jak pani chce więcej się dowiedzieć to tam, widzi pani ten sad na zboczu? …tam mieszka jej syn. Ja ją mało znałam a on może wie coś więcej o matce choćby od ludzi. Z nim może niech pani porozmawia. Do widzenia pani.

Oparłam się ciężko o potężną brzozę. W głowie mi szumiało i dopiero po kilku minutach w bezruchu wróciłam do względnej równowagi. Wolno ruszyłam w kierunku bramy. W uszach wciąż słyszałam powtarzające się jak echo “jej syn”, “tam mieszka jej syn”. Dzień zaczął przygasać. Niebo zmieniło się z błękitnego na złote. Ciężkie czerwcowe popołudnie obiecywało ciepły wieczór. Wsiadłam do samochodu. Wyjęłam komórkę i wybrałam numer.

-Dzień dobry panu. Marta po tej stronie. Panie Julianie koniecznie musimy się spotkać…

Koniec

Katarzyna Kat Zalewska

Pin It on Pinterest